Zrobię sobie herbatę.

Idę do kuchni, zapalam światło. Wzrokiem lokalizuje czajnik, chwytam go odruchowo, bezmyślnie podnoszę gwizdek. Nalewam wodę – taką jak zawsze z kranu, zimną. Zdeptuje przy okazji bezbronnego chrupka leżącego teraz pod moim lewym kapciem. Małym, bezdusznym niebieskim kapciem, z małą dziurą na wysokości dużego palca. Trzymam zapalnik, jest żółty. Na baterie. Nawet nie wiem kiedy znalazł się w mojej ręce. Odkręcam gaz, podpalam, gaszę światło. Jest ciemno, tylko niebieski płomień oświetla okolice podczajnikowe. Lubię ten kolor, to światło, tą atmosferę. Uspokaja, pozwala popatrzeć inaczej. Zobaczyć inaczej niż w dzień. Siadam na czarnym plastikowym krześle. Wymacuję czy nie leży na nim nic, czy nie jest mokre. A zresztą czy to jakaś różnica? Podtrzymując głowę rękami leżącymi na kolanach wpatruje się w płomień i słucham. Czajnik wydaje z siebie odgłosy. Szumi. Coraz głośniej. Tak brzmi temperatura. Już nie myślę o tym. Błądzę, nie wiem dlaczego, zmyślam, kombinuje, analizuje. Myślę. Wracam co chwilę do czajnika, patrzę na niego, słucham. Ktoś kaszlnął. Jest zima, nic dziwnego. Za ścianą słychać telewizor. Znów jakiś bezmyślny film. Tylko biją, mordują, gwałcą i rabują. Po prostu to co każdego odpręża po ciężkim dniu, tygodniu, miesiącu, roku... Już mi przeszła ochota na herbatę. Szybko mi przechodzi. Nie tylko ochota na nią, na wszystko. Szybko się nudzę. Nie umiem się skupić. To przez te myśli. Mówię im: “idźcie sobie, chcę mieć spokój!”. One nie słuchają. Wciąż wracają, nawet gdy ich nie ma... Woda się już nagrzała. Gwizdek gwiżdże. Wstaję, podnoszę czajnik. Gaszę gaz. Zalewam herbatę. Staję przed zamkniętymi żaluzjami. Odsłaniam okno. Wszędzie biało, jest zima. Nic dziwnego. Jutro będzie nowy rok, wiek, tysiąclecie... i co z tego? nic. Kolejny dzień. Jak co dzień. Brudny, szary... Może wezmę farbki i pokoloruje tą mizerną kolorowankę? A może ona już jest pokolorowana, tylko że jestem daltonistą?

poznań 30,12,2000 implant